Kiedyś, na wycieczkach szkolnych w górach za uciułanie kieszonkowe dokonywałam zakupu najbardziej kiczowatych mini skałek, albo kamyków przylepionych na kartoniku z opisem Bliźniąt.
W lesie szukałam unikatowych szyszek. A z kolonii nad morzem przywoziłam tonę muszelek i kamyczków o wymyślnych kształtach wyrzeźbionych przez fale. Marne substytuty bursztynków, których w przeciwieństwie do liderki Fasolek przeglądającej się codziennie w Tik-Taku w wielkiej jak pięść kropelce złotych marzeń nigdy nie znalazłam.
Mania zaoptrywania się w pamiątki wszelkiej maści drzemie we mnie do dziś. Z każdego wyjazdu musimy przywieźć jaki gadżet – mały, duży, bardziej lub mniej przydatny, trwały czy też zjadliwy (bądź do wypicia). Zdarzyło nam się w Czarnogórze kupić plastikowy mini stołeczek, bo stwierdziłam, że idealanie będzie mi się siedzieć na nim i czytać na balkonie. W Hadze za to zimno było i wiało jak w kieleckiem, więc zamiast klasycznych mini chodaczków zakupiłam żółty, ciepły szalik, który mam so dziś. Znad Doliny Loary przywieźliśmy sobie czerwone wino, przez które przez dwa dni jedliśmy tylko bagietki z nutellą na śniadanie, obiad i kolację. I co? I Michał na drogę powrotną włożył je bezpiecznie do karimaty, żeby się nie potłukło. Po czym rozpakowując bagażnik pod blokiem pierwsze co zrobiłam, to z impetem i zamachem wyjęłam właśnie TĘ karimatę z bagażnika. Z trudem powstrzymałam się, żeby nie rzucić się na kolana i nie zacząć spijać wszystkiego z chodnika zanim wsiąknie… Taaa…
Ale do rzeczy! Miały być najfajniejsze pamiątki z podróży (a nie te rozlane). No to Siup! Lecimy!
MAPY za EURASKA
Berlińskie targi staroci to dla mnie raj na ziemi. Nie muszę nawet dużo kupować. No bo COŚ to raczej zawsze trzeba upolować. Ale rzadko zdarza się , aż taki rarytasek – zestaw 14 papierowych (papierofil…) map Francji. Całej Francji. Podzielonej na regiony. I Korsyki. Za 1 Euro (słownie jednegoeuraska)
KRZYŻ CAMARGUE
Nie mam zielonego pojęcia jakim cudem nas poniosło do Saintes Maries de la Mer w dordze powrotnej z Hiszpanii. A na tydzień przed świętem świętej Sary dziesiątki, setki, tysiące (no dobra z tysiącem przesadziłam) kamperów, przyczep kempingowych, vanów przerobionych na wędrowne mieszkanka zaparkowanych tuż przy głównych ulicach i bulwarach. Miasteczko na czas pielgrzymki Romów zamienia się w jeden wielki współczesny tabor. Pralki piorą na ulicach, pierzyny się wietrzą, kuchenki gazowe na skrzyżowaniach pichcą obiadki. Życie. Katharsis obchodów to 24 maja. Wtedy figura ciemnolicej Sary, patronki Romów niesiona jest wileką pompą z kościoła do morza. No. I z tamtego miejsca właśnie mamy taki o to krzyżyk Camaruge zakupiony od siostry zakonnej mówiącej płynnie po polsku – krzyż (wiara), serce (dobroczynności) i kotwica (nadzieja) – najbardziej symboliczna pamiątka ever.
PIERŚCIEŃ Z MORODORU
No prawie. Z Etny. Z kamyczkami lawy. Leżał w gablotce i wołał mnie cichutko.
POCZTÓWKA Z BOCIANEM
Pocztówki wysyłać jest zawsze fajnie. Dostawać to już w ogóle. A grzebać w tysiącach starych pocztówek i fotografii, w starym jak świat sklepiku zakopanym gdzieś głęboko w wąskich uliczkach Strasburga – bajka. I taką znaleźliśmy sobie na pamiątkę. Z bocianem. Bo w Alzacji bocian jest wszechobecny i uwielbiany.
JOAN BAEZ
Ma pan coś Cohena? – od tych słów z reguły Michał zaczyna wizytę w sklepach z winylami. A w zeszłym roku we wrześniu to mieliśmy jeszcze fazę na Joan Baez. Na Planete+ cały długi film dokumentalny o niej obejrzałam i pomyślałam, że to równa babka jest więc warto by jej oryginalnych nagrań posłuchać. I przekonać się co taki Bob Dylan i Steve Jobs (tak, tak ten od Apple) w niej widzieli. No i dorwalim winyla. W boskim sklepie na Taczaka 21 w Poznaniu – Masłowski CD – u niesamowicie psiolubnego i najfajniejszego winylarza na świecie (który na marginesie prowadzi dwa blogaski – blogcdilp.blogspot.com i blognawiedzonego.blogspot.com).
SORGENPÜPPCHEN
No to jest jedna z dziwniejszych historii pamiątkowych. Przechadzając się uliczkami niemieckiego Aachen trafiliśmy do folkowego sklepu oferującego gadżety z całego świata. A w nim, cichutko na półeczce leżały sobie niewielkie laleczki. Z rozmowy ze sprzedawcą dowiedzieliśmy się, że są to gwatemalskie tzw. SORGENPÜPPCHEN (czyż Püpchen to nie jest najcudowniejsze niemieckie słowo?), czyli Worry Dolls, czyli roboczo przez nas nazwane laleczki zamartwiaczki – malutkie, bardzo kolorowe, robione z zapałek i kolorowej włóczki. Mówisz im na uszko co cię trapi i chowasz pod poduszkę. I budzisz się wolny od problemów i wyspany. Proste? Proste. No wiec tej gwatemalskiej pamiątki nie przywieźliśmy sobie z Niemiec. Tę pamiątkę zrobiliśmy w domu sami. Jak potrzebujesz, wal jak w dym. Działa.
Pamiątki z podróży – fajna sprawa.
Sadzonki roślin! mam już małą kolekcję:)
Ooo! Super pomysł!!
Ja z każdej wyprawy przywożę magnes na lodówkę ;) Ba! Nawet wszyscy moi znajomi przywożą mi już tylko magnesy. Taka moja mała mania :D
Magnesomania :) Znam, chociaż sama nie akurat na taką manię nie cierpię. Ale mam na przykład pierścionkomanię (gorzej wychodzę na tym finansowo… tja… :))) )
To magnesy stanowczo bardzie ekonomiczne ;) Chociaż prawdę mówiąc w niektórych miejscach ceny dochodzą nawet do kilkunastu euro o.O
Jedeneurasek i u mnie! Chwalę kryminałami w komiksie z rzymskich antykwariatów :) I pocztówki stare, po prostu kocham.
Ooo tanie książki mega sprawa! Kiedyś w Chorwacji zaoptrzyliśmy się w jakieś 10 amerykańskich horrorów za mega drobne kuny :) Do dziś stoją na półce!
Ach no prosze :) Zazdroszcze takich podróży :) Fajne zdjęcia, będzie rewelacyjna pamiatka :)
Pozdrawiam!
Świat Niko
Ja uwielbiam przywozić jedzenie. Pamiętam jak kiedyś z Berlina targałam (a właściwie Michał targał) pół walizki musztard, do tego konfitury i nalewkę. Walizka na kółkach, więc przecież luz. Do czasu jak pociąg się zepsuł kilkaset metrów przed stacją i trzeba było walizkę przenieść (bo po kolejowych kamieniach jechać się nie dało). Michał do dziś mi to wypomina :D
Hahahaha :D :D Boska hstoria! I człowiek myśli zawsze w tedy – ciężko będzie..? Bez przesady. Przecieć pociąg/auto/samolot/wózek/rower się akurat nie zepsuje :D Taaaa jaaaaasne :D
Bardzo przepraszam a żółty szal i nadmieniony stoliczek? :D Też bym zawiesiła oko, a co!
Mam podobną historię do tej Waszej z winem. Kupiliśmy w Borach Tucholskich wielki słój miodku. Takiego omnomnom, gra gitara i cud nad cudy. Wracaliśmy z długiej podróży, zmierzcha już, rozpakowujemy się i…brzdęk. Miód rozlał się tuż pod naszym progiem. Zbyt zmęczeni stwierdziliśmy, że spłuczemy dowody zbrodni następnego dnia. Rano wychodzę na ganek – a tam na domiar złego przyklejone do tego wszystkiego truchełko myszy – umarła z nadmiaru słodyczy w życiu chyba :(
No śmieje się przez łzy, bo mo szkoda zwierzaka, ale hstoria zacna! Pewno i w tym przypadku na kolana bym się rzuciła ratować cenny nekatr, bo miód uwielbiam :D
Fajnie się czyta o pamiatkach. Te mapy sa świetne! My z każdego miejsca przywozimy mapę a poza tym jesteśmy kawowi więc kupujemy różne kawy, takie świeżo palone w miejscowych palarniach. Berlińskie targi staroci to raj! Uwielbiam tam myszkować choć sporadycznie coś kupię, ostatnio filiżankę do espresso;-) porcelana to moja słabość…a no i drewniane ptaki jak się trafi jakiś naprawdę wyjatkowy to wraca z nami.
Udanego weekendu! Uściski!
O matko kawowi jesteście! <3 My też!!! Bardzo! :))) Michał ma świra na punkcie młynków, kawiarek i filiżanek! Zawsze i wszędzie szukamy kawowych rzeczy. Kiedyś nawet upolowaliśmy gigantyczną prażarkę :)
Wow, i co działa ta prażarka? Dzień bez kawy to dzień stracony:-) uściski!
Raz prażyliśmy nad ogniskiem… :D Taaa…. Jakoś się udło, ale to zabawa na cały dzień raczej :)
Pierścień z Mordoru najlepszy! :D
Tak <3 :))
O proszę :) Taaak, ja też pamiętam te moje kiczowate pamiątki ze straganików z czasów szkolnych :) Też się przymierzam do wpisu o moich pamiątkach :)
Ooo super! Chętnie przeczytam :)
łamię sobie głowę, nad tym co myśmy przywieźli takiego superowego. przyprawy ze sri lanki, których używam do dziś? absurdalna wielka czapka z misiem (jedyna jaka była) dla tomka kupiona z zimna w londyńskim primarku? spódnica z nowego jorku w którą sie nie zmieściłam? chyba spódnica. piękna jest, czasem ją wyjmuję z szafy i tak sobie na nią patrzę.
Ejjjj spódnicę z NY masz?! Chcę. Mogę też patrzeć tylko. No może czasem delikatnie musnąć wierzchem dłoni jeszcze ;) Teraz to już na pewno do Poznania przyjedziemy. Rzeźnia-nie-rzeźnia – dla spódnicy :))
My przywozimy aniołki, które potem wieszamy na choince. Mam też słabość do wszelkich chusteczek i apaszek, w ostateczności może być pareo – byle byłaby jakaś szmatka :-) A z takich starociowych to w Jeleniej Górze na targowisku, gdzie różni handlarze starzyzną wystawiają skarby przywiezione zza zachodniej granicy, kupiłam przedwojenną popielniczkę z reklamą jakichś cukierków – różowiutką, śliczną. Nie palę, więc służy za miseczkę na drobiazgi. I jeszcze śliczny miedziany wisiorek z koralem z antykwariatu w Skopje, którego nie mogę nosić, bo ma tak wąskie uszko, że nie przechodzi mi żaden z moich rzemyków :-(
O cudne! Szczególnie popielniczka różowiutka musi być urocza! A z rzemykami zawsze mam ten sam problem – jak jest porządny i się nie zrywa to za gruby na wszytkie moje wisiorki. Taaa…. ;)
W kieleckim nie wieje, tylko piź… :P
Laleczki zamartwiaczki są super urocze!
Ej, ale wiesz co jest najśmieszniejsze?
Przez CAŁE moje krótkie życie odkąd usłyszałam słowo „piź….” byłam święcie przekonana, że to określenie na potworne zimno.
A tu nie.
Słownik mówi mi: Figa z Makiem.
Piź… znaczy „wieje”.
:D
hahah no i masz :D Blogowanie edukuje :D
No wiem! Ale poprawnie politycznie miało być, bo tekst od rana zawisł. Jak spadnie na drugą stronę zmieniamy, co by po polsku było :D