Kto nas zna wie, że lubimy grzebać w śmieciach.
Targi staroci, antykwariaty, uliczne stragany, sklepy z winylami, lumpki i pchle targi każdego rodzaju to nasza bajka. Michał stawia na wszystko związane z kawą i LPs. Ja na oldskulowe okulary, torby i torebki, pierścionki, kolczyki, bransoletki, wisiorki i inną vintage biżu. W życiu nie pogardzę starymi mapami, w szczególności samochodowymi, lampami, książkami w jakimś języku, który choć trochę rozumiem (no chyba, że mają obrazki) i delikatnymi filiżankami do herbaty.
Zadzwoń do mnie o każdej porze dnia i nocy i rzuć hasło ‘Makulska! Lecimy grzebać w starociach?!’ a zmaterializuję się na Twojej wycieraczce wciągu kilku sekund. Tylko nie zdziw się, gdy będę w piżamie.
Między innymi, dlatego tak uwielbiamy wypady do Berlina. I dlatego też los postawił nam na drodze Luśkę, która trochę terierowatych genów po wujku ciotecznym ze strony ojca posiadać musi, bo tropi mistrzowsko. I wyrozumiała jest, gdy my tropimy. Swój zawsze zrozumie swojego.
Tak, więc dzień drugi czas zacząć!
Jak zwiedzać Budapeszt? Szoping i hajlajty czekają! Let’s go!
Ściana graffiti w okolicach Filatorigát (Fila)
Luśkę standardowo wybiegać trzeba przed buszowaniem, więc piękny niedzielny (i mroźny) poranek w Budapeszcie zaczynamy od spaceru wśród street artu. Ściana niczym czerwony dywan dla lokalnych graficiarzy. Możesz pokazać swoją sztukę światu. 400 metrów ścian opuszczonej fabryki przyjmie każdą formę wyrazu. Miejsce kultowe, funkcjonuje wczesnych lat 90-tych.
Aktualnie na ścianie jest najbardziej niesamowity królik jakiego widziałam. Painted by Taker
(Kami, musisz się tam wybrać!)
Park Miejski Varosliget
Dalej rura do parku. Trzeba trochę chlorofilu powchłaniać, nawet jak większość zieleni przykrył śnieżek.
Myślałam, że zaliczymy kilka klasycznych rundek wokół parku, a tu taka miła niespodzianka – psi raj jest tuż na wyciągnięci łapy! Teren olbrzymi i masa polanek do biegania – można w grupie, można parami, można na boczku wyszaleć się z patykiem. I wszyscy bez smyczy! Swoboda!
A dla amatorów łyżew (czyli tych, którzy nigdy nie słyszeli opowieści o dziewczynce, które PRAWIE przewraca się na lodzie, zgrabnie podpiera dłonią, żeby złapać równowagę, a pędzących obok chłopczyk obcina jej w pędzie dwa paluszki łyżwą. Krew na lodzie rozlewa się niczym karmazynowy płaszcz królowej Margot. Yhmm.. Powiedziałam to, czy pomyślałam..?) jest śliczne, duże i rozbrzmiewające muzą lodowisko.
Góra Gellerta
Można wejść, a można też wjechać prawie na sam szczyt. My wybraliśmy wjazd, bo wszędzie na schodach była rozsypana sól i Luśkę bolały łapy.
I…… Odpoczynek
Przedobrzyliśmy z tym wybieganiem, pies pada – trzeba gdzieś klapnąć.
Zderzenie z szarą rzeczywistością, bywa nieprzyjemne. Nogi Ci wchodzą w tyłek, zimno i głodno, pies szczeka, ze na kawę, a wiedza o psiolubnych knajpach w okolicy – znikoma.
Co począć? Jak żyć?
Ano stawiaj na sieciówki. Starbucks zawsze Cię przyjmie z pupilem. Nawet, gdy na drzwiach nie ma naklejki typu „pies welcome” (np. jak w Wawie). Przyjmą strudzonego wędrowca, podadzą cieplutką kawusię (pamiętaj, żeby zapłacić) i będą uciszać innych, gdy Twój zmęczony pies utnie na chwilę komara. Ok, z tym ostatnim przesadziłam.
A do tego jeszcze możesz znaleźć coś ciekawego do czytania. Miejsce spadło nam jak z nieba w to mroźne przedpołudnie. Spędziliśmy przy kawie błogie półtorej godziny i właśnie tam zdecydowaliśmy się zostawić naszą kolejną Książkę w Podróży. „Klątwa gruzińskiego tortu” Macieja Jastrzębskiego od Bezdroży zamieszkała na jednej z półek (oby na krótko!).
Gozsdu uduvar – zabawę czas zacząć
Centrum kulturalne, a właściwie kulturalny pasaż w sercu miasta. Chciaż bardziej pasowałoby określenie połączenie kilku kamienicowych podwórek, bo pasaż to jakoś tak marketowo brzmi. Wąska uliczka wypchana po brzegi knajpami, kawiarniami i obstawiona straganami ze starociami. Ach. Och. Cudownie.
Do pełni szczęścia brakuje jeszcze tylko czegoś pro Luśkowego. O! Przepraszam. Nie brakuje. Po drodze minęliśmy co najmniej dwie knajpy z łapą na drzwiach. I’m in heaven.
A na deser Retrorock najfajnieszy second-hand w mieście. Dwu piętrowy, uporządkowany, pachnący. Znajdziesz tu WSZYSTKO. Można buszować godzinami. Same perełki. Niestety perełki kosztują ciężkie tysiące hufów, które nawet w przeliczeniu na złotówki zostawiłyby mnie z dziurą (looooochą) w portfelu. No, ale za oglądanie nie płacisz.
Skoro deser już był czas na kolację – Góra Zamkowa i najbardziej znany parlament świata
By night (and cold).
Najbardziej chciałam zobaczyć fontannę Macieja, a najlepiej to już cyknąć Luśce fotkę z jednym z ogarów. Ale tak kiepsko podświetlone były, że nawet nie podjęliśmy próby ustawiania modelki (kola podświetlili, a psów nie – o co kaman?).
I tyle!
Tak fajnie można sobie spędzić dzień w Budapeszcie.
Most Łańcuchowy Széchenyi lánchíd na koniec
Symbolicznie (?) Yyyyhhhmm… No, łączy ten wpis z kolejnym. Podsumowaniem (uff, wybrnęłam jakoś).
Po pierwsze – jestem bardzo szczęśliwa, że trafiłam na Waszego bloga! Po drugie – macie przesłodkiego pieska! Po trzecie – świetne zdjęcia, murale robią genialne wrażenie. Muszę jechać do Budapesztu na dłużej niż kilka godzin w końcu! Pozdrawiam serdecznie z Indonezji i czekam na więcej!
Dzięki Kinga za miłe słowa! Prześlij nam trochę słońca z Indonezji, bo u nas akurat ani zima, ani wiosna kiepsko trochę ;) A Budapeszt koniecznie! Ściskam!
Niestety tutaj też kiepsko – pora deszczowa w pełni, ale tak czy siak pozdrawiam cieplutko! :)
Padłam na historyjce o łyżkach. Potem na zdjęciu z „chmurką dialogową” ;)
:D No niestety czasem tak wyglądają moje dwa ‚modele’ na zdjęciach :D Zero wyrozumiałości ;)
:) Miało być łyżwach, a nie łyżkach… :)
Budapeszt kojarzy mi się bardzo sentymentalnie, bo to pierwszy mój stop. W czasach młodości kiedy jeździło się prawie bez grosza przy duszy. Uciekł nam pociąg. Nie zdążyliśmy na ostatnie połączenie w kierunku hostelu i noc przespaliśmy na ławce pomiędzy bezdomnymi. To był klimat. Niezapomniany do końca życia ;)
Tak, takich przygód się zdecydowanie nie zapomina :) P.s, Ale chyba nie zimą..? Tak mi teraz do głowy przyszło ;) Brrr.. ;)
a nie, nie ;) to było w lipcu ;)
Naprawdę bardzo fajne i klimatyczne miejsca znaleźliście. I nowa #ksiazkawpodrozy – ekstra! :)
Na staroci to Ty się wybierz do Lwowa. Nie dość, że tam cuda można znaleźć (ja za każdym razem coś przywożę, choć się mocno ograniczam), to jeszcze w nieprzyzwoicie niskich cenach, szczególnie teraz. Znajdziesz u mnie co nieco na ten temat
O rany, Natalia! Naprawdę?? Koniecznie jedziemy w takim razie! Dzięki za radę! I uciekam szukać Twojego wpisu :))
To o tej ulicy z knajpami pisałam Wam na Fejsie! Tylko jak ja tam byłam, to nie było żadnych staroci :-( Za to mieszkałam tuż obok tego mega lumpeksu…
Aaaaa! Super jest ta ulica! My niestety spaliśmy na drugim końcu miasta. Dobrze, że był samochód ;)
My zazwyczaj rezerwujemy noclegi w dystansie spacerowym w stosunku do centrum. Najdalej chyba mieliśmy w Braszowie – ok. 30 min. na nogach. Jeszcze raz dzięki za przypomnienie nazwy tego pasażu – uzupełniłam sobie w swojej relacji z Budapesztu.
Zapomniałam jeszcze dodać, że też kocham starocie – głównie to co Ty, poza tym jeszcze książki które wącham zachłannie :)
Królik graffiti faktycznie arcydzieło! A lodowisko – wielkie nieba – wymiata! Jeździłabym piszcząc z radości! Kocham Waszą Luśkę – całowałabym i przytulała na zmianę ( nasza Mila ma pod tym względem lekko przechlapane :) ).
<3 :)) Zdecydowanie musimy kiedyś się gdzieś umówić na takie wymienne przytulanie, bo ja z WIELKĄ chęcią wyściskam Milę!
Piękne zdjęcia i widoczki, Luśka wygląda na zachwyconą wycieczką :)
Szczególnie parkiem! :)
Ja mogę dodać, czego nie należy robić w Budapeszcie, np. nocować w pierwszym, napotkanym przy głównej drodze hotelu, bo może okazać się drogo. I co z tego, że jest dobrze po północy, jesteście od 16h w podróży, a na zewnątrz leje. Lepiej jest poszukać czego innego. Ot takie nasze, moje i Markowe doświadczenia z tym miastem ;) A na serio – musimy tam w końcu pojechać na zwiedzanie, bo na razie nam wychodzi, że Budapeszt objeżdżamy autostradami dwa – trzy razy do roku ;)
O rany! Kiedyś też tak się wrobiliśmy z noclegiem, tylko w Grazu. Po drodze do Chorwacji. Portfele mega ucierpiały. Lepiej zacisnąć zęby i szukac dalej ;)
Po takiej relacji to jak nic trzeba pomyśleć o weekendzie w Budapeszcie! Piękne zdjęcia i jak zwykle urocza Luśka (jej miny są bezcenne)! A bazarki ze starociami też kochamy – każde rozpoznanie zwiedzanego miasta zaczyna się od sprawdzenia takowych.
My też! Od razu jest rozpoznanie :) I plan układamy tak, żeby koniecznie o jakiś zahaczyć.
Mnie Budapeszt się nawet podobał. Część turystyczna jest ładnie
zrobiona, natomiast część mieszkalno/pracownicza wygląda jak nasza Praga
Północ.
Pamiętam, jak byłam mega zdziwiona, gdy oglądałam jakąś
koreańską dramę i nagle patrze – znajome miejsca, a akcja się działa
właśnie w Budapeszcie. ;)
Tak, Budapeszt też lubię. Prawie tak jak Berlin. Na pewno tam jeszcze kiedyś wrócimy!
O Berlinie się nie wypowiem, bo byłam tylko „przelotem”, ale podobała mi się tam jedna ulica z takimi ładnymi budynkami. I ta myśl, sprawia, że chce tam pojechać i ponownie tę ulicę zobaczyć. :D A przy okazji resztę miasta. :)
Do Budapesztu kiedyś też ponownie pojadę. :)
postanowienie na ten rok – odczarować Budapeszt! Bo fanką nie jestem, zawsze mnie tam dziwne jakieś akcje spotykają (a to w lumpeksie uczulenia dostaję, a to pani w toalecie w McDonaldzie do mnie po węgiersku krzyczy coś niemiłego…) Ale nie dość, że knajpami mnie przekonaliście, szperalnia też daje radę (chociaż Michał z Luśką chyba nie do końca są przekonani, ale nie znajo się!) to jeszcze ten street art takie cudo!!!
Uczulenie?! I do tego wredna babka w Macu? O nie! :D :D Do odczarowania zdecydowanie! p.s. Nie znajo się, dokładnie!